Tokio Hotel: „Bill poczuł się osobiście dotknięty wyborem Trumpa”

Tokio Hotel wrócili: w piątek ukazuje się ich piąty album „Dream Machine”. Pytaliśmy zespół najsłynniejszych niemieckich bliźniaków o muzyczną niezależność, niemieckie teksty i wybory w Stanach Zjednoczonych.

Wasz piąty album nosi tytuł „Dream Machine” (machina snów – przyp. tłum.). O czym śnią członkowie Tokio Hotel w 2017 roku?
Bill:
Mamy poczucie, że po prostu skonstruowaliśmy własną maszynę snów i robimy już tylko to, na co mamy ochotę. Naprawdę rozkoszowaliśmy się tą produkcją i stworzyliśmy album naszych marzeń. A tą trasą osiągniemy nasz wymarzony świat.

Tym razem naprawdę zrobiliście prawie wszystko sami. Tom jest głównym producentem, czy jest też dyktatorem, jeśli chodzi o brzmienie?
Gustav:
To dobre określenie: dyktator dźwięku, można powiedzieć.
Georg: Nie, nie dyktator, lecz guru.
Bill: Niee, autentycznie troszkę nim jest: Tom siedzi cały dzień w studiu, właściwie nie robi nic innego od rana do wieczora – a my mamy swoje role i swoje zadania. Ale wszyscy jesteśmy – najczęściej – tego samego zdania.

Przy odnajdywaniu brzmienia co było waszym głównym punktem odniesienia?
Bill:
Całość jest po prostu podróżą. Uwolniliśmy się od tego, że wszystko musi mieć gitary, bo jesteśmy zespołem. Na przykład na żywo jest tak, że Tom i Georg mają całe swoje „UFO” z instrumentami, keyboardami i padami i robią w zasadzie wszystko. Każdy robi wszystko: nie jesteśmy już klasycznym rockowym zespołem, który stoi gitarami i wzmacniaczem. Nasze brzmienie dojrzało w ciągu lat.

Wasz nowy album brzmi bardzo melancholijnie. Jednak kiedy patrzy się na Wasze videoblogi i zdjęcia na Instagramie, widać, że w ciągu ostatnich miesięcy wszystko u was układa się dobrze. Skąd ten smutek?
Bill:
(śmiech) A więc w jakiś sposób mimo wszystko noszę w sobie jakiś smutek czy jakiś ciężar. Miałem tak od zawsze. Mam też poczucie, że jako artysta i piosenkarz zawsze byłem lepszy wtedy, kiedy nie wszystko szło dobrze.
Tom: To po prostu leży w tym, jak piszemy piosenki: wcale nie jest tak, że myślimy, że życie jest do niczego. Ale w szczęśliwych momentach nie piszemy po prostu żadnych piosenek. Prawdziwego szczęścia nie trzeba przepracowywać – po prostu jest się szczęśliwym…

Całe pokolenie fanów z powodu waszych piosenek uczęszczało na kursy językowe i chciało uczyć się języka niemieckiego. Już na poprzedniej płycie całkowicie pożegnaliście się z niemieckimi tekstami. Na „Dream Machine” jest tylko jedno jedynie niemieckie słowo: „tanzen” (tańczyć – przyp. tłum.). Dlaczego?
Bill:
W pewnym momencie niemiecki jakoś po prostu odszedł. Zaczęliśmy stosunkowo wcześnie tłumaczyć nasze albumy, a w pewnym momencie pisaliśmy tylko po angielsku. Tłumaczenie tego na niemiecki było zbyt męczące, to nie działa.
Tom: Właściwie jest naszą zasadą, niczego więcej już nie tłumaczyć. Mówimy po prostu: kiedy napiszemy piosenkę po niemiecku, wtedy ukaże się ona po niemiecku. A kiedy piszemy ją po angielsku, wyjdzie po angielsku.
Bill: Byliśmy tak zainspirowani Berlinem, że stąd wzięło się w piosence „Boy Don’t Cry” także niemieckie słowo. I po prostu tak zostawiłem, bo świetnie brzmiało.

Tom i Bill żyją od ponad sześciu lat w Los Angeles. Gustav i Georg z kolei przenieśli się z powrotem do Magdeburga. Czy taka odległość nie stanowiła problemu dla produkcji albumu?
Georg:
Nie, na początku 2016 roku spędziliśmy dwa miesiące w studiu tu w Berlinie i położyliśmy „fundamenty” albumu. Potem chłopaki powrócili do Los Angeles i pracowali dalej. Latem z kolei Gustav i ja byliśmy w Los Angeles, a na końcu zamknęliśmy płytę w Berlinie. Cały czas jesteśmy w kontakcie i wymieniamy się pomysłami.

Tom i Bill, jak się teraz czujecie żyjąc w Stanach Zjednoczonych jako obcokrajowcy?
Bill:
Dla nas to naturalny, ale też trudny i ważny temat. Myślę jednak, że także tu w Niemczech z AfD (Alternativ für Deutschland; niemiecka eurosceptyczna i konserwatywna partia polityczna – przyp. tłum.) nie jest inaczej. To ogólnoświatowy problem. Ale w Ameryce jest to już rzeczywistością. Trzeba jednak powiedzieć, że LA też jest takim bąblem, ponieważ tu oczywiście nikt nie głosował na Trumpa. Dlatego też wszyscy byli w szoku.
Tom: Wrócimy do Ameryki i będziemy pracować nad tym, żeby Kalifornia była niezależna.
Bill: Dokładnie. Ale dla nas jest też naturalne, że jeśli nie dostaniemy wizy, wtedy wrócimy do Niemiec. (śmiech) Zatem nie wiem, jak to z nami będzie w przyszłości.

Inni muzycy jasno formułują swój protest: niemiecko-rosyjski muzyk elektroniczny Zedd także żyje w Los Angeles i na 3. kwietnia zapowiedział koncert. Wspiera tym – razem z wybitnymi amerykańskimi artystami, takimi jak Macklemore i Imagine Dragons – organizację użyteczności publicznej American Civil Liberties Union. Byłoby to czymś dla was?
Bill:
Myślę, że to ważne, aby nie uciekać przed konfrontacją. Dla mnie nie jest to coś, przez co musiałbym zaraz opuszczać kraj. Wierzę po prostu, że trzeba teraz wyrazić swoje zdanie. A jeśli istnieją takie festiwale, to dla mnie jest to super. My dzień po wyborach wyszliśmy na ulice Los Angeles i demonstrowaliśmy.

W czasach prezydentury Trumpa piosenki-protesty powracają do łask: wyobrażacie sobie coś takiego dla Tokio Hotel?
Georg:
Polityczna piosenka? Nie sądzę. Ale oczywiście mamy swoje poglądy polityczne.
Tom: Teraz chcemy muzyką wyrazić coś konkretnego… To nie jest po prostu nasz styl. Ale oczywiście mamy poczucie, że tekstami, które piszemy, a także naszymi teledyskami, stajemy po stronie określonych rzeczy. Bill poczuł się osobiście dotknięty wyborem Trumpa. Dwa tygodnie biegał po okolicy i wdawał się ze wszystkimi w kłótnie.
Bill: Tak, to, jest tak, jakby artysta dostał w twarz i to też boli. Ale wierzę, że każdy tak ma: kiedy pisze się piosenki o tym, w co się wierzy i czym się chce podzielić… A wtedy pojawiają się politycy, którzy robią coś całkowicie przeciwnego i w dodatku zostają wybrani – odbiera się to osobiście. Ale wierzę, że polityka także jest rzeczą osobistą. I że każdy ma prawo do swojego zdania.

Rozmowę przeprowadził Mikko Stübner-Lankuttis.

źródło: dw.com