Tokio Hotel mają nowy album


Dorośli i po zmianie stylu: członkowie zespołu Tokio Hotel mają nowy album.

Ekscentryczni bliźniacy wracają. Bill i Tom Kaulitz na jakiś czas porzucili swoją małą ojczyznę z wyboru – Los Angeles, aby w Berlinie ćwiczyć przed nadchodzącą światową trasą koncertową i promować nowy album Tokio Hotel. Z imidżu rockowych idoli nastolatek pozostało niewiele: bracia tworzą dziś elektro-pop, śpiewają głównie po angielsku. Histeria opadła. Włosy Billa także.

Bill, wasz nowy album nosi tytuł „Dream Machine” (machina snów) – zakładając, że możesz to zrobić, jakie marzenie chciałbyś spełnić jako pierwsze?
Bill:
Spotkanie obcych! (uśmiech) Bardzo chciałbym być jeszcze przy życiu, kiedy odwiedzą Ziemię. Chciałbym też móc kiedyś polecieć na inne planety.

Wierzysz w obcych?
Bill:
Jak najbardziej. Głupim byłoby wierzyć, że są tylko ludzie. Oczywiście, że w nieskończonym wszechświecie istnieją jeszcze inne formy życia. Nieskończoność jest trudna do pojęcia. Dla nas wszystko kiedyś ma swój koniec. W takim przekonaniu dorastamy i tak postrzegamy świat.

Okładka waszego nowego albumu kojarzy mi się z serialem sci-fi „Stranger Things”. Przypadek?
Bill:
W zasadzie wszyscy jesteśmy wielkimi fanami serialu „Stranger Things” i na pewno bardzo nas inspirował, zgadza się. Ale także „E.T.” lub „Stand by me” – sci-fi z lat osiemdziesiątych.

Samodzielnie napisaliście, zagraliście i wyprodukowaliście [piosenki na] album. Jak ważna jest dla was ta wolność?
Bill:
Po raz pierwszy zrobiliśmy wszystko sami, od A do Z. Ta wolność, możliwość bycia autentycznym od zawsze była dla nas bardzo ważna, ale kiedy jesteś związany kontraktem z wielką wytwórnią płytową, oczywiście musisz zawsze trzymać się planu i iść na kompromis. W ciągu całej naszej kariery stawało się dla nas coraz ważniejszym aby robić tylko to, czego naprawdę chcemy. To oczywiście prawdziwy luksus, ale tym razem mogliśmy sobie na niego pozwolić.

Piosenka „Easy” opowiada o beztroskiej młodości. Miałeś ją kiedykolwiek?
Bill:
Sądzę, że miałem ją o wiele wcześniej niż inni. Razem z Tomem wszystkiego doświadczaliśmy szalenie wcześnie. Może także dlatego, że zawsze byliśmy razem i rozwinęliśmy niewiarygodną pewność siebie. Opierniczałem się ze znajomymi, jaraliśmy skręty i piliśmy alkohol. Kiedy wraca się do tego myślami, można pomyśleć: ojejku, był na to jeszcze o wiele za młody (śmiech). Ale jestem zadowolony, że to robiłem i znam to wszystko. W czasach naszego największego sukcesu musieliśmy robić sobie przerwy, żeby w ogóle spotkać się z kumplami. To było dla nas o wiele bardziej ekstremalne niż dla innych. Ukrywaliśmy się we własnym domu albo lecieliśmy na Malediwy. Ale były też i beztroskie momenty.

Nie żyjesz teraz – w Los Angeles – takim wolnym, młodzieńczym życiem jak kiedyś?
Bill:
Jak najbardziej. Ale między osiemnastym i dwudziestym pierwszym rokiem życia nie było tak dobrze. Wtedy nie wiedziałem, jak długo będziemy to robić i w ogóle jak długo to wytrzymam. Tom i ja w 2010 roku polecieliśmy do Ameryki, uciekliśmy przed sukcesem i wszystkim, co za sobą niósł. To był nasz ratunek. Gdybyśmy tego nie zrobili… Dzięki temu dziś znów możemy robić muzykę i delektować się tym. Dziś też obok kariery mam swoje własne życie – w ogóle życie. Z kontaktami społecznymi, ludźmi, z którymi się rozmawia, przyjaciółmi. Wcześniej w ogóle tego nie było. Dlatego w pewnym momencie nie było też już inspiracji ani przyjemności.

Masz teraz życie, o którym marzyłeś jako młody chłopak?
Bill:
Zdecydowanie! Czasami siedzimy z Tomem w LA, rozglądamy się i uśmiechamy się do siebie. Siedzimy tutaj, w pięknym domu w Kalifornii, wypełniliśmy swoje życie muzyką i z tego zrobiliśmy karierę. To zawsze było naszym marzeniem. Gdyby ktoś zapytał dwunastoletniego mnie, kim chcę zostać, odpowiedziałbym: piosenkarzem. To, że naprawdę to robię, mogę będąc w trasie objechać cały świat i żyję takim życiem, to prawdziwe szaleństwo.

Śpiewasz „I’m looking for something new” (szukam czegoś nowego – przyp. tłum.) – czego szukasz, co cię pociąga?
Bill:
Rzeczy, które wiążą się z adrenaliną. Lubię to, co ekstremalne, mógłbym na jeden rok zostać policjantem – z naprawdę ekstremalnymi akcjami kiedy czujesz, że mógłbyś w ich trakcie zginąć.

W takim razie słusznie jesteś w LA.
Bill:
Zgadza się (śmiech). Kocham skoki ze spadochronem albo na bungee i kolejki górskie. Poza tym chciałbym mieć kiedyś swoją linię ubrań. I bardzo chciałbym otworzyć kiedyś swój klub nocny – najlepszy klub w Europie. Mimo że tu w Berlinie są już świetne. Uwielbiam „Berghein”.

W Berlinie jest także twoja woskowa podobizna w muzeum figur woskowych Madame Tussauds. Odwiedziłeś już siebie?
Bill:
Niestety nie, znam ją tylko ze zdjęć. Ale chętnie bym to zrobił.

Chciałbyś „przestylizować” woskowego Billa?
Bill:
Totalnie! Pytałem już, czy nie mógłbym mieć innej stylizacji. To jednak nie przejdzie, bo figura została stworzona dokładnie dla tego outfitu. Potem zapytałem, czy nie mogą zmienić fryzury, która w międzyczasie stała się nieco przestarzała. To też nie wchodzi w grę, trzeba byłoby stworzyć drugą figurę.

Ten wizerunek Billa już ci przeszkadza?
Bill:
Nie, właściwie wcale. Doskonale sobie przypominam, jakie uczucia wtedy towarzyszyły mojemu życiu. Taki byłem, tak wyglądałem. I to jest jak najbardziej w porządku. Nawet jeśli dziś bym się tak nie ubrał. Zawsze byłem autentyczny. Kiedy wracam myślami do przeszłości, niczego nie zrobiłbym inaczej.

Głośne piski towarzyszące waszym występom w międzyczasie ucichły?
Bill:
Nasza publiczność tak jak i my ma już zmarszczki (śmiech). Ale to wciąż jest szczególna energia. Każdy ma kamerę, nie jest możliwym siedzenie spokojnie, jedzenie popcornu i po prostu przyglądanie się. To jest prawdziwa moc i to jest świetne. Kiedy czasem idę na inne koncerty, często przeraża mnie to, jak jest spokojnie. Wtedy myślę sobie: gdybym stał tam na górze i miał taką publikę, pomyślałbym, że coś jest nie tak.

Co pomyślałeś, kiedy Donald Trump został wybrany na prezydenta?
Bill:
To był szok. W pewien sposób mogę to porównać z Niemcami: Berlin jest niczym wielka bańka wewnątrz Niemiec – miasto jest całkowicie międzynarodowe, otwarte i nowoczesne. Ale są też takie regiony Niemiec, gdzie wcale tak nie jest. Na przykład Saksonia-Anhalt, skąd pochodzę. To totalnie przerażające! W Ameryce jest tak samo: Los Angeles jest bańką, gdzie prawie nikt nie głosował na Trumpa.

Jak spędziłeś dzień wyborów?
Bill:
Siedzieliśmy z przyjaciółmi przez telewizorem i chcieliśmy świętować zwycięstwo Hillary. Zamiast tego byliśmy w szoku, siedzieliśmy tam całkowicie zdezorientowani i po prostu nie mogliśmy w to uwierzyć. W całym mieście zapanował niewiarygodny smutek. Też wyszedłem na ulice i demonstrowałem. Wciąż nie mogę pojąć, że naprawdę do tego doszło. Niestety w niektórych częściach USA występują braki w wykształceniu. I tam wybiera się kogoś takiego jak Trump. Bezpośrednio po takim prezydencie jak Obama, co jest równie przerażające.

W piosence „As Young As We Are” śpiewasz o przedwczesnej śmierci. Masz dwadzieścia siedem lat – myślałeś o „Klubie 27”?
Bill:
Wielu ludzi mówiło nam o „Klubie 27”, ostrzegając: tylko uważajcie! Lubię świętować i mam w tym skłonność do przesady. Zawsze jako ostatni opuszczam imprezę. Ale naszych dwudziestych siódmych urodzin właściwie z Tomem nie obchodziliśmy – żadnych narkotyków ani alkoholu. Po prostu wyjechaliśmy na łono natury, do parku narodowego. Tylko my z naszymi psami, a więc coś całkowicie przeciwnego.

Co chciałbyś jeszcze osiągnąć?
Bill:
Razem z zespołem chcielibyśmy wystąpić w Australii. Wiem, że także tam mamy fanów. A prywatnie… Chciałbym się znów zakochać. To byłoby piękne.

źródło: main-spitze.de