Spotkaliśmy Billa Kaulitza w Berlinie i odkryliśmy, dlaczego historia Tokio Hotel nie ma końca.

W zeszłym roku przeszedłeś przez bolesne rozstanie z twoim projektem „Billy”. Teraz zostanie wydane „Dream Machine”. Nowa płyta, nowa szansa?
Bill:
To na pewno nowy rozdział. Piosenki są bardziej marzycielskie i mniej popowe. Album jest ekstremalnie bliski i ważny dla nas, ponieważ wszystko wyprodukowaliśmy tym razem sami, również sami zajęliśmy się pisaniem tekstów i mixowaniem. Z projektem „Billy” wszystko dotyczyło konkretnej relacji i różnych faz, przez które przechodzi się w trakcie rozstania. Z nowym albumem Tokio Hotel jesteśmy raczej nostalgiczni, patrzymy wstecz do naszego dzieciństwa, tu i tam. To uczucie dopadło nas znienacka: kiedy tym razem siedzieliśmy w studiu, czuliśmy się trochę jak za starych czasów. Patrzyłem na to również w ten sposób pisząc piosenki, na okrągło. Ale „Dream Machine” jest również o miłości, oczywiście, bo miłość istnieje w każdym kształcie i formie. Album obejmuje również moją relację z Tomem i więź, jaka łączy całą naszą czwórkę jako zespół.

Mówisz, że jesteś bardzo romantyczny. Co najbardziej romantycznego zrobiłeś kiedykolwiek dla drugiej osoby?
Bill:
Kiedyś stworzyłem dla kogoś artbook ze wszystkimi wspomnieniami i wspólnymi doświadczeniami. Pracowałem nad nią przez cały rok. Myślę, że to bardzo romantyczne. Ponadto, wymieniliśmy się pierścionkami i mieliśmy robioną na zamówienie biżuterię. Och, i dałem kiedyś komuś szczeniaka w prezencie. Z czerwoną wstążką na szyi. To już jest romantyczne, prawda?

Czy myślisz, że niespełniona miłość jest tą najbardziej romantyczną?
Bill:
Nie chcę tak myśleć. Tom mówi, że nigdy nie będę miał poprawnie działającej relacji, bo nie umiem tego zrobić. To okropne, oczywiście! Bo osobiście myślę, że mogę to zrobić bardzo dobrze. I dokładnie tego sobie życzę. Ale również nigdy nie miałem takiego związku. Niemniej jednak ciągle wierzę, że można znaleźć prawdziwą miłość, w której nie jesteś ciągle raniony, a która sprawia, że jesteś lepszym człowiekiem. Takiej, w której jest ci lepiej razem niż osobno. Ale może nie każdy może doświadczyć takiego rodzaju miłości. Trzeba mieć duże szczęście, żeby znaleźć coś takiego.

Więc „Dream Machine” jest o tym, co udało ci się do tej pory osiągnąć. Patrząc w przyszłość: co jest na szczycie twojej listy rzeczy do zrobienia przed śmiercią?
Bill:
Chciałbym stworzyć własną linię odzieżową. Kiedy byłem w trasie jako artysta solowy, zaprojektowałem własną pelerynę na scenę, prawdziwy element mody. Wtedy chciałem pójść bardziej w kierunku tworzenia własnej linii odzieżowej. Ale musiałbym się na tym całkowicie skupić, bez wyjazdu w trasę czy tworzenia albumu. Trzeba też znaleźć charakter swojej marki (sygnaturę). Yves Saint Laurent i Dior służyłyby mi za inspirację – to moje dwie ulubione firmy. Chciałbym też otworzyć klub nocny – swój własny klub nocny. Myślę, że to świetne! Mógłbym tam zaprojektować wszystko tak, jak chcę, cały projekt… Tak, chciałbym posiadać jeden z najlepszych klubów nocnych w Europie.

Więc nie brakuje ci wielkich projektów. Czy czasem zdarza ci się w siebie zwątpić?
Bill:
Oczywiście, czasem myślę, że nie dam rady. Ale potem się w to wciągam, tak czy siak. Po prostu idę dalej. Wierzę w to, że trzeba kochać to, co się robi do szpiku kości. Dlatego też w Tokio Hotel robimy tylko te rzeczy, które lubimy na 1000%. To moja siła napędowa. Jestem przekonany, że istnieją zespoły, które ciągle robią to samo przez wiele lat, tylko dlatego, że to się sprzedaje. Mnie to nudzi.

Mimo że wycofaliście się do Kalifornii, wasz fandom dalej jest dziki. Media społecznościowe nie pomagają w zachowaniu dystansu pomiędzy fanami a gwiazdami. Czy Instagram, Snapchat są dla ciebie zbawieniem czy przekleństwem?
Bill:
I tym i tym. Mamy bardzo intensywnych fanów, to prawda. To cudowne i bardzo wyjątkowe. Kiedy masz tylu obserwatorów na Instagramie i nikt nie przychodzi na twoje koncerty – wtedy masz problem. Ten fenomen pojawia się ostatnio całkiem często. Nie ma już prawdziwych kultów fanów. Pochodzimy z czasów, kiedy wszystko wyglądało inaczej, dzięki temu mamy prawdziwych fanów. Ale to też bywa bardzo nadwyrężające i męczące w prywatnym życiu. Dlatego przeprowadziliśmy się do LA… Każdy musi znaleźć swój balans. Ja już to uczyniłem wyprowadzając się. Mam chwile, kiedy nie chcę nic publikować. Nie znajdziesz też bardzo prywatnych rzeczy na moim Instagramie. Tam są tylko miłe, ładne posty. Ale nie ma tam naszego domu, mojej rodziny czy przyjaciół.

Załóżmy, że historia waszego zespołu byłaby ekranizowana. Kto by cię zagrał?
Bill:
Bardzo lubię Davida Krossa – na pewno by mnie zagrał. Kocham też Kevina Spacey, ale on raczej zagrałby naszego koncertowego managera niż mnie.

Jesteś znany z ciągłych metamorfoz. Jaką wersję ciebie poznamy następnym razem?
Bill:
Nie planuję tego. To się po prostu dzieje. Kocham modę, transformacje. To też część sensu życia. Kiedy nie czuję się dobrze, mam doła, wtedy ubieram coś bardzo odważnego. To dodaje mi siły. Kiedy jestem super zmęczony, wtedy lubię ubierać się na biało. Robię tak, jak kieruje mnie moje widzimisię. Podobnie mam z włosami. Mogę je ogolić i być kompletnie łysy, a następnego dnia nałożyć perukę. Można się też spodziewać wielu kostiumów na trasie, po raz kolejny.

Czy tak samo masz z tatuażami?
Bill:
Tak, totalnie! Mój tatuaż kościotrupa na ręce był bardzo spontaniczny. Tatuażysta zrobił go bez wcześniejszego projektu. Mój kolejny tatuaż też nie jest w trakcie planowania. Ale może się zdarzyć, że jutro pójdę do tatuażysty z Tomem i pomyślę „Tak, po prostu to zrób”. Sam tatuowałem fana, w zeszłym roku. Nigdy wcześniej tego nie robiłem, było to bardziej w stylu dowolnym. Wygląda to trochę jak tatuaż więzienny – ale też ma swój urok!

Co myślisz o sytuacji politycznej z Donaldem Trumpem jako nowym prezydentem, skoro jesteście Kalifornijczykami z wyboru?
Bill:
Nie byliśmy w USA od tego czasu. Ale kiedy odbywała się elekcja Trumpa, byliśmy w ogromnym szoku. Ciągle nie mogę w to uwierzyć. To tak jakby czas zawrócił o 100 lat. Wydaje nam się, że jesteśmy tacy progresywni, a nagle tak wielka nacja wybiera na prezydenta takiego człowieka. To naprawdę ciężkie. Kto wie, czy w ogóle dostanę nową wizę w przyszłości, może będę musiał wrócić do Niemiec.

Co najbardziej ci w tym przeszkadza?
Bill:
Czuję, jakby to był personalny atak na moją wolność. Również jako artysty. Śpiewam o wolności, miłości, o wolnej miłości. Chcę iść gdziekolwiek chcę, żyć gdziekolwiek chcę, mówić to, na co mam ochotę i uprawiać seks z kimkolwiek zapragnę. Jestem bardzo szczęśliwy, że jestem tutaj i nie muszę doświadczać takiego niepowodzenia żyjąc w USA.

Słyszałem, że mógłbyś też mieszkać w Tajlandii?
Bill:
Totalnie. Mam ochotę zrobić coś ekstremalnego. Podróżować z plecakiem, praktycznie bez pieniędzy. Bez dużego domu, udać się w podróż. Albo pojechać do Indii i przejechać je na rowerze, a w sytuacji gdyby nie było gdzie spać – musieć polegać jedynie na liściu palmowym.

W tym momencie jesteście jednak w tourbusie, a nie na rowerze. Kto śpi na górze, a kto na dole?
Bill:
Jest to podzielone w bardzo niesprawiedliwy sposób: Tom i ja mamy własne suity w górnej części, a Georg i Gustav mają jedynie po łóżku. Ale jako wokalista muszę spać najwięcej i być stale zdrowym. Jesteśmy też bardzo nudni jeżeli chodzi o imprezowy styl życia podczas trasy. W zasadzie pijemy tylko herbatę.

Co robisz kiedy nie możesz spać?
Bill:
Nie biorę narkotyków, zdecydowanie. Każdy robi to w LA, odkąd są tam legalne. Chciałbym też móc chodzić zjaranym przez cały dzień. Kiedy byłem młody, mogłem dzięki temu bardzo dobrze spać. Dzisiaj raczej staję się przez to niezręczny towarzysko. Dlatego wolę pić, na przykład whiskey z colą i oglądać filmy. Uwielbiam Stranger Things.

Jak bardzo jesteście zaangażowani w planowanie swoich koncertów?
Bill:
Musisz wiedzieć o tym, że nawet najmniejsze światełko na scenie było przemyślane i przez nas zaakceptowane. Całe show pochodzi od nas. Sami gramy na wszystkich instrumentach, jesteśmy jedynymi muzykami. Mamy ze sobą 7 laptopów na scenie. To duże dzieło pod względem technicznym. Wszystkie efekty są przećwiczone. Nigdy nie improwizujemy, za wszystkim stoi prawdziwy koncept. Zaplanowaliśmy, że nasze „Dream Machine” wylądowało. Ja jestem jego pilotem, a reszta to moi współpiloci.

A dokąd prowadzi wasza podróż?
Bill:
Pomyślmy. Na pewno prowadzi przez nasze albumy. To ogromne wyzwanie zagrać „Monsun” w setliście w 2017 roku. Ale wiesz, że twoi fani chcą to usłyszeć tak jak ją czujesz. Zawsze szukamy takiego mixu, który jest dobry dla nas, ale również uszczęśliwia naszych fanów. Myślę, że idąc tą drogą odniesiemy sukces.

image host image host image host image host

źródło: nylonmag.de
Tłumaczenie: Inga Tokarska; korekta: xkaterine