Bill: Zdecydowanie format. Zdecydowaliśmy się na DSDS, ponieważ jest to tradycyjne casting show, które posiada ogromny potencjał rozrywkowy, a uczestnikom umożliwia rozpoczęcie pełnej sukcesów kariery. Steven Tyler, lider Aerosmith, zasiada w jury amerykańskiej wersji DSDS, to świadczy o jakości programu.
Który przyniesie każdemu z was 500 000 Euro.
Bill: (śmiech) Nie mówimy o liczbach. Nasz menager postawił pewien warunek, aby wszystko przede wszystkim zgadzało się z naszym terminarzem.
Otrzymywaliście prośby także od innych programów?
Tom: Przez kilka lat prawie wszystkie programy castingowe zwracały się do nas z takimi prośbami. Zawsze długo biliśmy się z myślami, ale ostatecznie to nigdy nie było to. Dla nas było oczywistym: jeśli kiedyś weźmiemy udział w casting-show, to w największym i odnoszącym najwięcej sukcesów.
Jak wygląda praca z Dieterem Bohlenem?
Tom: Praca z Dieterem przebiega w totalnie rozluźnionej atmosferze. Nie znaliśmy go wcześniej i chcieliśmy stanąć przed nim bez uprzedzeń. Wiemy co oznacza stanąć oko w oko z uprzedzeniami. W ostatnich latach nie spotkaliśmy nikogo, kto nie miałby o nas zdania – niezależnie czy znał nas osobiście, czy nie. Dlatego pierwszego dnia pracy byliśmy do siebie neutralnie nastawieni i dobrze się dogadaliśmy! Także z Mateo.
Bill, w 2003 roku wystąpiłeś w jednej ósmej finału show „Star Search”. Można zarzucić jurorom Alexandrze Kamp, Jeanette Biedermann i Hugo Egonowi, że nie poznali się na twoim talencie?
Tom: Oczywiście! Decyzję o odesłaniu Billa do domu w jednej ósmej finału jurorzy „Star Search” wyciągnęli z ubikacji.
Od dwóch lat mieszkacie w LA. Czy życie tam jest dla was bardziej wyluzowane?
Bill: Absolutnie. Ale to zależy od okoliczności. W Niemczech każdy widział nasze dorastanie. Nasz okres dojrzewania przeżyliśmy w centrum publicznego zainteresowania i często czuliśmy, jakbyśmy żyli w domu „Wielkiego Brata”.
Jakie są wasze doświadczenia z przyjaźnią w mieście powierzchowności?
Bill: Los Angeles może rzeczywiście być bardzo płytkie, wszystko jest nastawione na własne „ja”. Nam jest to obojętne. Przeprowadziliśmy się do LA aby móc spokojnie pracować nad nową muzyką, ponieważ tam są nasze studia, w których nagrywamy. Nowe przyjaźnie są ogólnie rzecz biorąc trudne, to cena naszego sukcesu.
Tokio Hotel uchodzi za szyld reklamowy niemieckich zespołów za granicą. Dręczy was to, że właśnie w waszej ojczyźnie musicie walczyć z wrogością?
Tom: Przywykliśmy do tego. Z upływem czasu widzimy to pragmatycznie. Jak długo jest się nienawidzonym, jest się też kochanym. I jak długo to się równoważy, można z tym żyć. Potrafimy to ignorować, nie czytamy i nie komentujemy wszystkich bzdur. Żyjąc w LA nabraliśmy dystansu, to jest piękne.
Bill: Nie „googlujemy” się. Nie czytam wywiadów ani krytyki koncertów, w przeciwnym razie prawdopodobnie bym oszalał. Jesteśmy całkowitymi perfekcjonistami i od zawsze byliśmy bardzo samokrytyczni we wszystkim, co robiliśmy. Aby być naprawdę dobrym, nie można stracić z oczu swojej wizji.
Możecie sobie wyobrazić, że znów przeprowadzacie się do Niemiec?
Bill: Nie wykluczam tego. Zawsze będziemy mieli w Niemczech miejsce zamieszkania, z powodu naszej rodziny i naszych przyjaciół.
Jak daleko sięga wasze przywiązanie do ojczyzny?
Tom: Czuję się jak w domu tam, gdzie mam swoje cztery ściany. Kiedy na dłuższy czas mam dom, są w nim moje cztery psy a rodzina jest przy mnie, szybko czuję się zaaklimatyzowany. Nie potrzebuję więcej. Kto wie, może w ciągu dwóch lat zamieszkamy w zupełnie innym miejscu. Bill i ja zawsze chcieliśmy spróbować życia w Indiach.
Czy Tokio Hotel mogłoby istnieć bez waszych kolegów, Gustava i Georga?
Bill: Tego pytania nam się nie zadaje. Rozpad Tokio Hotel jest wykluczony. Od ponad dziesięciu lat jesteśmy zespołem, a przede wszystkim bliskimi przyjaciółmi.
Tom: Tokio Hotel będzie istniało wyłącznie w takim składzie. Wszystkie inne są nie do pomyślenia!
~In 52/2012, Niemcy