Po latach na emigracji Tokio Hotel znów wyruszają w trasę i elita kulturalna zakwiliła. Koniec z obłudą. (Subtelny) ukłon przed odnoszącym największe sukcesy niemieckim zespołem.

Bill i Tom Kaulitz działają na berlińczyka z wyczuciem stylu, który spędza popołudnia na przeglądaniu blogów modowych i wyszukiwaniu nowości, jak płachta na byka. Tokio Hotel, to nie wchodzi w grę. To nie jest fajne, jest prowincjonalne, co dla naszej redakcji jest totalną bzdurą. Nie trzeba, tak jak „Der Spiegel”, porównywać zespołu z Beatlesami, żeby docenić to, jak nadzwyczajne i dynamiczne było ich wybicie się z niemieckiej prowincji na międzynarodowe szczyty. Wprawdzie ich styl do dziś jest wyjątkowy, ale własny, niebędący wynikiem strategii marketingowej. Przynajmniej nasz reporter porozmawiał z tymi sympatycznymi i zreflektowanymi 25-latkami, siedząc w przesadnie drogim pokoju hotelowym, o muzyce i życiu. Tematy (rozmowy) z braćmi Kaulitz, którzy w międzyczasie zamieszkali w L.A. są klasyczne dla popowych muzyków: wyprowadzka z prowincji do wielkiego miasta, by tam być wolnym. W tych słowach, które wydają się już wyświechtanym frazesem, ciągle tkwi jakaś siła. Znów rozbrzmiewa w tytule nowego albumu Tokio Hotel „Kings of Suburbia”, który powstawał mozolnie przez prawie 6 lat bez pomocy z zewnątrz, w którego tytule zderzają się pokora i sława.

Ciąg dalszy wywiadu + zdjęcia
Pewnego wczesnojesiennego wieczoru Universal zaprosił ich na wywiad w berlińskim „Ritz-Carlton”. Przed wejściem stoi grupa ciekawskich, którzy zawistnie mierzą wzrokiem każdego, kto zostaje wpuszczony do foyer nowobogacko urządzonego hotelu zamiast nich. Przez bezokienne korytarze przechodzi się do przytłaczająco urządzonej suity prasowej (suita hotelowa to zazwyczaj dwupokojowe pomieszczenie z łazienką – przyp.).

Bill i Tom Kaulitz siedzą swobodnie przy oknie z widokiem na inne budynki, atmosfera jest luźna. Rozmowa o dorastaniu na prowincji, wolności i życiu w metropolii. Na pytanie dziennikarki, czy mieli normalne dzieciństwo, odpowiedź brzmiała: „Tak, oczywiście, mieliśmy”. Jednak trudno w to uwierzyć.

Bill: To, że jednak takie nie było, dostrzegliśmy dopiero w trakcie naszej kariery. Gdy mieliśmy piętnaście lat, ukazał się nasz singiel „Durch den Monsun” i – nieoczekiwanie dla wszystkich – odniósł ogromny sukces. Nie mieliśmy wtedy żadnego planu, w ciągu wakacji nagle staliśmy się sławni. My tylko zareagowaliśmy.
Tom: Na początku to było wspaniałe. Ale kiedy się dorasta, zauważa się, że nie ma się życia poza tą bańką. Wczoraj chcieliśmy udać się na krótko do hotelowego baru i kilka sekund później za szybą stało tysiąc osób. Mężczyzna z baru zaciągnął zasłony i jakoś usiedliśmy w kącie, zupełnie jak w zoo. Nie zostaje ci nic z normalnego życia.
Wiele sław zauważa to zbyt późno i po czterdziestce budzą się jako alkoholicy w jednym z takich barów.
Bill: Zgadza się, są oczywiście ludzie z branży, którzy się na to godzą i nie dążą do niczego więcej. Także dla nas team stał się w pewnym momencie rodziną, najbliższym kręgiem przyjaciół.
Tom: To wtedy staje się strefą komfortu. Patrzysz na to z zewnątrz i pytasz: na co oni w ogóle się skarżą? Ale my chcemy przez całe życie robić muzykę. A to może być bezpieczne tylko wtedy, gdy znajdzie się równowagę. Jak choćby Rammstein. Połowa zespołu ma w Nowym Jorku całkiem normalne życie rodzinne, są tatusiami. A kiedy ruszają w trasę, są prawdziwymi rockmanami.

Gdy wtedy staliście się sławni w ciągu jednego lata, wasz wizerunek może nie był mainstreamowy, ale stosowny. Czy to był problem?
Bill: Oczywiście jako młody mężczyzna prowokowałem swoim wyglądem, chodziłem tak także do szkoły i tam ciągle ścierałem się zarówno z uczniami, jak i nauczycielami. Podświadomie szukałem prowokacji, aby się publicznie określić. To poczucie wolności i pewności siebie są dla mnie najważniejsze w życiu. Nie pozwolę nikomu mówić mi, że mężczyźni nie mogą nosić wysokich butów, używać lakieru do paznokci czy maskary. A wracając do twojego pytania: Dziś przeczytałem o naszym występie w „Wetten, dass…?”: „Kobieta bez piersi w siateczkowej koszulce”. Za takiego jestem uważany. Ale jest mi to oczywiście obojętne. Lecz mój wygląd najwidoczniej ciągle jeszcze prowokuje.

Tom, w Making-Of teledysku do waszej piosenki „Run, run, run” jest pewien piękny, osobisty moment, gdzie Bill cię maluje. Sam zawsze byłeś niecodziennie ubrany, ale Bill był jednak zawsze bardziej ekscentryczny.
Tom: Zdecydowanie.
Dyskutowaliście kiedyś na ten temat?
Tom:
Nie. U nas to rozwinęło się dość wcześnie. Zawsze różnie wyglądaliśmy – już w wieku trzynastu, czternastu lat…
Bill: …już wtedy wynikały z tego problemy. Tom był wtedy…
Tom: … twoim skrajnym przeciwieństwem. Byłem zbuntowanym punkiem, biegałem w koszulce z Che Guevarą, miałem dready…
Bill: … on był w swojej punkowej, a ja szalonej neoprenowej fazie.
Tom: Tak było u nas też na scenie: Bill w neoprenie, ja w Che Guevarze. A wszyscy ludzie myśleli: a cóż to znowu za zespół? I tak jest do dzisiaj.
Ubierać się w tak ekscentryczny sposób na prowincji nie jest łatwe.
Tom:
Najpierw przeprowadziliśmy się z Hanoweru do Magdeburga i tam poszliśmy po raz pierwszy do szkoły. Już w podstawówce ubieraliśmy się inaczej. Magdeburg to nie jest miasto, które grzeszy wyrozumiałością w stosunku do różnych stylów [ubierania się], ale przetrwaliśmy. Jednak kiedy później nasi rodzice przeprowadzili się z nami na wieś, to przynajmniej na początku był to hardcore.
Bill: To było zbyt skrajne. Teraz często wspominam ten czas. Jako młody człowiek i nastolatek niewiele się rozmyśla, jest się bardzo pewnym siebie. Spoglądając wstecz, mogę być zadowolony, że ciągle nie dostawałem po gębie.
Tom: Często niewiele brakowało…
Mieliście do czynienia z przemocą?
Tom:
Zdecydowanie. Nasz ojczym musiał poniekąd…
Bill: …odbierać nas [ze szkoły] z psem i kijem baseballowym. I codziennie, kiedy wsiadaliśmy do autobusu, ludzie patrzyli na nas jak na obcych (Aliens). Chciałem się stamtąd jak najszybciej wynieść. To było jasne. To był nasz napęd do wszystkiego, co robiliśmy. Chcieliśmy się przenieść do wielkiego miasta. Najlepiej do Berlina.
To już prawie klasyka. Jak powiedzieli Lou Reed i John Cale: „W małych miastach jest jedna dobra rzecz, to, że chcesz się stamtąd wynieść”.
Tom:
Absolutnie. Naprawdę nie mieliśmy żadnego większego marzenia. Dlatego w każdy weekend występowaliśmy jako zespół. Chcieliśmy rozsławić naszą nazwę, żeby kiedyś móc żyć z muzyki.
Jak wygląda podział ról między wami?
Bill:
Jeśli chodzi o zespół, to Tom troszczy się o wszystko, co jest związane z muzyką. To produkcja w naszym własnym studiu czy występy na żywo. Ja troszczę się częścią „wizualną”, sprawdzam, z kim zrobimy wywiady, a z kim nakręcimy video i zrobimy sesję zdjęciową.
Tom: Prywatnie, powiedziałbym, że ja jestem tym odpowiedzialnym, a Bill działa bardziej emocjonalnie. Zawsze muszę go wszędzie wozić…
Bill: Nasz pradziadek zawsze brał Toma na stronę i mówił: Tom, nigdy nie pozwól Billowi prowadzić…
Obaj: …i uważaj na pieniądze.
Tom: Dożył 104 lat i do końca to powtarzał. Właściwie miał trochę racji…
Żaden w pojedynkę nie da sobie rady?
Tom:
Nie, uzupełniamy się.
Bill: Ale trzeba dodać, że Tom jest dużo mniej samodzielny.
Tom: Myślę, że Bill to sobie wmawia.
Bill: Nie, tak jest! Nawet wszyscy nasi przyjaciele tak mówią!
Tom: Mówią tak, bo uważają to za zabawne.
Bill: To jest takie słodkie. On nic nie robi beze mnie. Raz jadę sam na parę dni do Nowego Jorku. Ale kiedy ląduję, już mam 20 smsów od Toma: „I? Bezpiecznie wylądowałeś? Wyślij zdjęcia. Następnym razem lecę z tobą.”
Tom: Jasne, bo się martwię. On to tak interpretuje, jakbym nie dawał sobie bez niego rady. Ale dla mnie to po prostu syndrom starszego brata.
Bill (śmiejąc się): Co za bzdura…
Tom: Zawsze musiałem go bronić, kiedy ktoś chciał go pobić.
Bill: Ach, no co za brednie!
Tom: Możesz się chociaż raz przyznać…

Zawsze troszczyliście się o własny management, do tego w LA urządziliście studio. To wolność, ale i obciążenie.
Bill:
Zdecydowanie. Ale Tom i ja zawsze byliśmy wyszczekani. W Universalu już w wieku 13 lat siedzieliśmy na spotkaniach wytwórni. W wieku 15 lat prowadziliśmy w zasadzie wielką firmę. Masz adwokatów, doradców podatkowych, menadżerów, wszyscy są na twojej liście płac, więc przejmujesz odpowiedzialność. To potrafi być szalenie męczące. Ale kiedy jest źle, to przynajmniej wiem, kto jest winny.
Po latach tras przeprowadziliście się do L.A. Opiszcie proszę swoje pierwsze wrażenie.
Bill:
Podczas pierwszych pobytów w L.A. myśleliśmy: „świetnie, urlop”. Ale dla mnie to jest bardziej miasto, do którego powinno się przenieść, kiedy pracę ma się za sobą, kiedy chce się po prostu zrelaksować.
Tom: W L.A. to jest tak: wychodzisz, spotykasz przyjaciół i przyjaciół przyjaciół i wszyscy przychodzą i opowiadają ci najpierw o swoich sukcesach. Nie ma drugiego miasta, które jest tak „nastawione na sukces” jak L.A. Bez końca próby wywarcia wrażenia.
Bill: Spotyka się i najpierw porównuje obserwujących na Twitterze, przyjaciół na Facebooku i polubienia na Instagramie. Siedzieliśmy tam zawsze i mieliśmy nadzieje, że nas o to nikt nie zapyta.
Jak miasto wpłynęło na was wizualnie?
Tom:
Zawsze przypuszczam, że miasto w ogóle na nas nie wpłynęło. Ale tam oczywiście inaczej wstaje się rano. Codziennie świeci słońce. Codziennie niebieskie niebo i palmy.
Bill: Tylko L.A. nie jest miastem mody. To mnie bardzo wkurza. Wszyscy biegają w klapach, krótkich spodenkach i tank-topach. Trzeba uważać, żeby po jakimś czasie nie wyglądać za bardzo jak z L.A. Nowy Jork jest bardziej inspirujący.
Kto w Niemczech interesuje się modą, uchodzi powszechnie za głupiego i powierzchownego.
Bill:
Moda jest przy tym bardzo ważna. Jest u mnie na równi z muzyką. Moda tworzy. Dobieranie stylizacji wprawia mnie w szczególny nastrój. Ale to nigdy nie może być przebranie. To jest bardzo ważne. Dlatego nie ubieramy Georga i Gustava w jakieś szalone rzeczy, to by było idiotyczne. Gustav nie ma nic wspólnego z modą.
Tom: A dla Georga najważniejsze jest, żeby t-shirt nie był za długi, bo w trakcie grania na basie się podciąga.

Nad aktualnym albumem pracowaliście prawie 6 lat. Jak przez ten czas zmieniła się wasza muzyka?
Tom:
w trakcie tworzenia nowego albumu dużo zajmowaliśmy się stylizowaniem dźwiękiem, syntezatorami i efektami. To, jak produkuje się naprawdę dobre numery, dodaje bas i perkusję, bit, było bardzo interesujące i dzięki temu poczyniliśmy postępy. Żaden z nas nie uczył się profesjonalnie gry na instrumencie, żaden nie gra z nut. W wieku siedmiu lat wziąłem do ręki gitarę i grałem ze słuchu, na wyczucie. Często mam wrażenie, że ci wszyscy profesjonaliści za dużo wiedzą. I ta cała wiedza stoi im na drodze.
Bill: Tak muzyka często staje się bardzo niemodna.
To przypomina zachowanie niemieckich muzyków na początku lat 80-tych. Perkusista DAF, Robert Goerl, powiedział: świetnie, byliśmy w konserwatorium, a teraz musimy to wszystko zapomnieć.
Tom:
Tak, dokładnie! Inaczej kiedyś stałoby się to zbyt techniczne.
Bill: W międzyczasie miałem lekcje śpiewu. Ale zawsze rezygnowałem po pierwszej godzinie. To leci tak: „na scenie trzeba się poskładać jak karton”. A potem stoisz na scenie i myślisz: „Co? Mam na sobie taką wielką kurtkę, biegam od A do B, przecież nie poskładam się jak…”
Obaj: „…karton”.
Także w modzie, w fotografii modowej, ma się wrażenie, że coraz mniej jest retuszu.
Bill:
Zgadza się. Zawsze to wspierano, ale kiedyś to musi się skończyć. Inaczej my zostaniemy robotami, a wszystko będzie całkowicie sztuczne.
Tom: Ludzie wytykają nam to często jako sprzeczność, bo mówią, że nowy album jest całkiem elektroniczny i nie ma nic wspólnego z „czystością”. Ale grać na syntezatorze nie jest łatwiej niż na gitarze. A gitara niekoniecznie jest bardziej naturalna niż syntezator.

Czy jeszcze ciągle czujecie tę presję, musieć być numerem jeden na listach?
Bill:
Dziś jesteśmy bardziej wyluzowani, to już czwarty album.
Tom: Dla nas to bardziej suma pozycji [na listach] jest tym, co się liczy. Najważniejsze jest dla mnie, by długo pracować płytą. Kosztowała ogromne siły. Chcę na niej zarabiać najdłużej jak się da.
Bill i Tom (1989) w 2001r. założyli zespół Tokio Hotel. Ich nowy album „Kings of Suburbia” wydany został przez Universal.

Tłumaczenie: Emerald & Georgia

Christian Anwander, sesja dla magazynu L’Officiel Hommes, październik 2014


imagebam.com imagebam.com imagebam.com imagebam.com imagebam.com imagebam.com